Lata 60.: głównie z tego okresu czerpię inspiracje – w muzyce szukam ich od Beatlesów i Stonesów, po Arethę Franklin i Curtisa Mayfielda. Kiedyś lata 60. przyjmowałam bez wad i wydawały mi się idealne pod każdym względem – muzyki, mody czy stylu życia. Kojarzyły mi się z filmem „Śniadanie u Tiffany’ego”. Być może dlatego, że nie wychowywałam się w tamtym okresie, nie mam do niego sentymentu, potrafię spojrzeć nań z dystansem, idealizuję go. W pewnym momencie chciałam wyglądać jak Holly Golightly – była inspiracją wszystkich moich sesji zdjęciowych. Robiłam sobie kreski na oku, nosiłam podobne sukienki i fryzury. Nie wiem, dlaczego odnalazłam siebie właśnie w tych latach, być może dlatego, że są takie nierealne, magiczne. Jakość zdjęć i technika w jakiej wtedy kręcono filmy jest dla mnie kanonem.
Ania Movie: to jednak moja ostatnia płyta w estetyce retro. Chyba już wystarczająco wyeksploatowałam wspomniane lata 60. – dalsze prace w tym kierunku byłyby obarczone niebezpieczeństwem powielania samej siebie. Chciałabym znów poczuć dreszczyk emocji związany z kreowaniem zupełnie innego stylu. Chcę znów zacząć szukać i eksperymentować zarówno w muzyce jak i we własnym wizerunku. Na płycie obok klasyków gatunku, jak: „Sounds of Silence” z „Absolwenta”, „Everybody’s Talkin’” z „Nocnego kowboja” czy „Suicide is Painless” z „M.A.S.H.” , są także mniej znane, aczkolwiek nie gorsze: „Give Me Your Love” z niewyświetlanego u nas „Superfly” , czy „Deeper And Deeper” z „Głębokiego Gardła 2”. Moim faworytem jest jednak „Silent Sigh” Badly Drawn Boy’a z filmu „Był Sobie Chłopiec”. Płytę wyprodukował Kuba Galiński, a materiał zmiksował Bogdan Kondracki. To pop z domieszką, delikatnego transu i bigbandowego brzmienia. Ta płyta to odpoczynek od samej siebie, od presji, która towarzyszy mi od drugiej płyty. Chciałam nagrać płytę na której skupie się głównie na śpiewaniu i odpocząć od własnej twórczości.
Filmy: wychowałam się „Dirty dancing” i na musicalu „Jesus Christ Superstar”. Oglądałam wszystko, co było w telewizji. Długo nie czułam potrzeby poszukiwania innych rozwiązań i innych rozrywek niż te serwowane przez TV. Zresztą wychowałam się na kulturze masowej, stricte komercyjnej – czyli w latach 80. Nasiąkłam tym klimatem. Poprzednie pokolenie żyło w buncie wywołanym sytuacją polityczną w kraju, ja dorastałam już w zupełnie innym systemie. Pewnie dlatego podoba mi się to, co masowe, co „fajne” – w muzyce to, co można zanucić, w filmach rozrywka, niekoniecznie niosąca ze sobą wartości intelektualno-moralne. Lubię, m.in. „Jackie Brown” Tarantino, „To właśnie miłość” Curtisa, „Między słowami” Coppoli, „Forest Gump” Zameckisa. Ot, tyle.
Literatura: nie czytam nic oprócz książek popularnonaukowych, związanych np. z budową mózgu, czy z psychologią. To nie są jednak tytuły w stylu - dowiedz się, jaki jesteś, tylko raczej psychologia poznawcza według Pawłowa. Mogłabym sięgnąć np. po Paulo Coelho – tylko denerwuje mnie jak ktoś sięga po książkę tylko dlatego, że jest modna. Z drugiej strony szczerze mówiąc nie poszukuję czegoś, co jest naprawdę wartościowe, bo nie mam w dziedzinie literatury autorytetów, którzy mogliby mną pokierować.
Macierzyństwo: tak, jestem w ciąży. Nie planowałam jej, ale bardzo się cieszę, że to ona mnie zaskoczyła. Tym bardziej dzisiaj, kiedy wszyscy wszystko planują. A moje dziecko pochodzi… z namiętności. Będzie chłopak! Super! Jasne, że wiem jak damy mu na imię, ale na razie nic nie powiem, bo nie chcę zapeszać. Nigdy nie czułam, że bardzo chcę mieć dziecko, o żadnym instynkcie macierzyńskim nie było mowy. Co prawda, kiedy miałam 25 lat często śniło mi się, że jestem w ciąży… No i sen się spełnił.
Koty: mam jednego, drugi gdzieś zwiał. Koty to najbliższe mojej naturze zwierzęta, rozumiem ich język, potrafię się z nimi świetnie dogadywać. Uwielbiam na nie patrzeć, są piękne, mam ochotę non stop je przytulać.
Nagrody: powodują, że odczuwa się spokój, że środowisko, czy słuchacze akceptują to, co robię i przebijają ze mną piątkę. Na szczęście jeszcze nie miałam w swoim życiu takiego okresu, w którym nastąpiłby dłuższy moment frustracji, bo nie wychodzi... Ja funkcjonuję ciągle na tym samym poziomie popularności. Spokojnie żyję sobie z boku tego całego szumu show biznesowego i jest mi całkiem dobrze. Czasami dostaję jeszcze za to jakąś nagrodę – ale nie osiadam na laurach. Kiedy w 2004 roku zostałam doceniona Fryderykami za krążek „Samotność po zmierzchu”, to po raz pierwszy poczułam presję, czy nawet swoistą odpowiedzialność. Ale szybko się z tego wyleczyłam, bo nagród nie dostaje się za usilne starania, tylko za bezpretensjonalność. Dlatego robię muzykę, którą sama lubię i jeżeli po drodze zdarzą się nagrody, to będzie miło.